niedziela, 24 marca 2013

Bieg Wiosny 10 km

Najpierw była gonitwa, żeby tylko się nie spóźnić (jak przy nieodżałowanych Brzeszczach - grrrrrrr!!!!), wracanie się po kluczyki, poganianie połówki i zbieranie od tejże za poganianie, potem niepokojąca kontrolka paliwa w samochodzie, by na koniec żwawym tempem dojść do biura zawodów i zobaczyć dłuuuuugą długą kolejkę.

Mróz w tyłek szczypał, wszyscy wokół zrzymali się, co to za Bieg Wiosny skoro jest -10 C. Tuptaliśmy stojąc cierpliwie, a ja sukcesywnie wyciągałam z torby coraz to kolejne części garderoby i zakładałam je na siebie. W końcu po 20 minutach znaleźliśmy się u progu Biura Zawodów, z którego biła ściana wręcz ukropu. Małe zamieszanie przy odbiorze pakietu, przypinania numeru etc.

Start został z przyczyn oczywistych opóźniony - niestety chyba nie wszystkim udało się mimo tego wystartować - ponieważ w międzyczasie start jednak przyspieszono, o czym nie wszyscy wiedzieli.

Ruszyliśmy ok 11:15 - od początku wiedziałam, że będzie ciężko. Nogi poruszały się jak w smole, trybiki w stawach jeszcze długo miały pozostać zmrożone, ponieważ przez to całe zamieszanie nie zrobiliśmy nawet rozgrzewki. Stwierdziłam jednak, że nie bięgnę dziś na żaden rekord, tylko w swoim czasie.

Trasa wiodła wzdłuż Parku, by potem zakręcić o 180 stopni, dając początek tym samym szeregom krótszych i dłuższych podbiegów, kończących się dopiero przy Łani. I o ile skoro najpierw wbiegliśmy, to znaczy, że teraz czeka nas błogosławiony zbieg. Niestety okazało się, że dla niektórych biegaczy błogosławieństwo to będzie oznaczać kłopoty - na moich oczach poślizgnęło się trzech gości. Trzeba było mocno uważać i zdecydować: albo się będzie biec wolno, albo od razu zaryzykować i zjechać na krechę w dół, po zmrożonym śniegu. Na szczęście na poboczu była cieniutka, wydeptana już dróżka pokryta warstwą suchego śniegu, który nie zamarzł tylko dlatego, że pokrywał ziemię.

Po pierwszej serii podbiegów miałam ochotę wypluć płuca, ale gdy odpoczęłam już na dole, zaczęłam czuć, ze ciało się rozgrzewa. Złapałam rytm i drugie kółko przebiegłam już w dobrym wydolnościowo trybie, nie bez momentów lekkiego omdlenia, gdy pokonałam parę górek w tempie x 3, wyciągając mocno nogi przed siebie.

Do mety dotarłam wycieńczona, ale ze złamaną godziną (0:56:28), czego się nie spodziewałam osobiście, bo na treningach miałam więcej niż godzinę na 10 km (oczywiście kiedyś, jak byłam jeszcze młoda i piękna, to udało mi sie nawet robić 10 km w 51 minut, ale to zamierzchłe czasy, kiedy było ciepło, a ja byłam wytrenowana).