niedziela, 21 października 2012

Azymut na Kraków. Plan treningowy na kolejne miesiące

Tydzień minął na wzięciu się w garść po długiej przerwie i zakończyłam go – co mnie bardzo cieszy – z 52,29 km na koncie. Przejrzałam swoje statystyki na Endomondo i - oprócz jednego z wrześniowych tygodni, kiedy to wypadło 35 km i dało łączną liczbę 76 km – moje tygodniowe wyniki są raczej mierne, bo wahają się od 20 do 45 km.

W tym tygodniu realizowałam głównie spokojne wybiegania, we wtorek na 10 km, w środę na 6 km (miałam ciężkie nogi po przerwie i treningu dzień przed), w sobotę 15 km (który to trening był jednocześnie urodzinową debiutancką 15-stką Andrzeja), a w niedzielę starczyło mi sił, aby zrobić swój mały, jesienny półmaraton.

Na Mecie urodzinowej 15-stki Andrzeja:

Jestem zatem zadowolona z tego tygodnia, choć zabrakło w nim treningów siłowych, interwałów i podbiegów. Ale traktujmy go raczej jako tydzień rozbiegający. Aktualnie jestem pozytywnie zmęczona i wygrzewam obolałe mięśnie pod kocem.

Udało mi się także sformułować w końcu plan treningowy na najbliższe tygodnie/miesiące, a może nawet będzie mi on towarzyszyć już do Maratonu w Krakowie.

Długo się zastanawiałam co dalej i jak to ugryźć, wahałam się między gotowym planem ściągniętym z internetu a opracowaniem własnego. W końcu stanęło na tym drugim rozwiązaniu. Doszłam do wniosku, że mój pierwotny plan Staszewskiego, z którym przygotowywałam się do Silesia Półmaraton sprawdził się - był prosty, a zarazem obejmował wszystkie najważniejsze elementy treningu. Miksując go z moim dotychczasowym doświadczeniem, wiedzą na temat tego, co mi służy a co nie, z podniesioną poprzeczką, jaką jest 42,195 km oraz świadomością, że na maratonie nie będę chciała pobijać jakiś niestworzonych czasów, a jednie zamknąć się w 4 godzinach, doszłam do wniosku, że jeśli tylko będę systematyczna w tym, co sama opracuję, to i tak już będzie sukces.

Mój plan treningowy zakłada zatem następujące kwestie:

1. Co najmniej 4 treningi tygodniowo

2. Co najmniej 50 km tygodniowo

3. Raz w miesiącu - długie wybieganie 30-35 km (na zmianę co miesiąc)

4. Raz w tygodniu – długie wybieganie półmaraton

5. Raz w tygodniu – interwały 45 min (ok 8 km)

6. Raz w tygodniu – podbiegi 45 min (ok 8 km)

7. Czwarty trening – 15 km w drugim zakresie (tempo w granicach 5.00-5.30 min/km)

8. Treningi uzupełniające:

- raz w tygodniu – basen (poniedziałki);

- raz w tygodniu – fitness (środy);

9. Piątki wolne

10. Tydzień po 30-35 km ma być lżejszy, zatem:

- basen rekreacyjnie plus sauna

- zamiast 15 km w 2 zakresie – 10 km w 1 zakresie

- rezygnacja z fitnessu

- interwały i podbiegi po 30 min

- długie wybieganie 15 km

Być może 50 km tygodniowo i 4 treningi to nie jest żaden wyczyn. Być może plan wydaje się niezbyt obciążający. Jednak patrząc wstecz na moje statystyki, nierówne tygodnie, kapryśne treningi, to myślę, że jeśli tylko uda mi się te założenia utrzymać przez dłuższy czas, zwłaszcza w trakcie zimy, to i tak będzie to dla mnie sukces, który przyniesie odpowiednie efekty w postaci dobrej formy 28 kwietnia w Krakowie.

Jeśli chodzi o inne starty, to mam do nich obecnie stosunek sceptyczny. Może na wiosnę wezmę udział w Eco Run na 15 km lub w Półmaratonie Dąbrowskim, aby oficjalnie sprawdzić postępy. Na razie jednak nigdzie się nie zapisuję.

So, let’s do it!

poniedziałek, 15 października 2012

Syne(ne)rgia. O bieganiu na codzień. Pierwszy wywiad – rozmowa z Andrzejem Kaszubskim.

Przygotowując się na Maraton Warszawski, zastanawiałam się, czy biec ze swoją muzyką w słuchawkach, czy raczej dać ponieść się otaczającej atmosferze biegu, rozmowom biegaczy, nawoływaniom kibiców, muzyce, którą mieli serwować maratończykom różni artyści na żywo oraz po prostu rytmowi na przemian odbijających się o asfalt butów. Dylemat został rozwiązany w sposób szybki i klarowny: bateria mojej komórki musi być ładowana co najmniej raz na dobę, więc przy włączonym gps-ie, który ma działać przez 42,195 km po prostu nie ma ona najmniejszych szans.

I dobrze. Mogłam bowiem jeszcze bardziej wtopić się w maratoński gwar. Podsłuchiwałam oczywiście różne rozmowy. Bo gdzie, jak nie tu, podczas tak dużego biegu, gdzie biegną zapaleńcy ze wszystkich zakątków Polski i nie tylko, można dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy na temat życia i biegania?

Jedna z takich rozmów pozostała mi w pamięci do dziś. Pewien facet, około trzydziestki, zauważył, że jemu nie imponują Ci, którzy biegną tam daleko na przedzie i którzy dziś staną na podium lub będą chociażby w pierwszej dziesiątce. Jemu imponują właśnie Ci ludzie, którzy biegną na 4:30, bo to są zwykli ludzie, dla których bieganie jest pasją, ale przede wszystkim hobby, które muszą pogodzić z obowiązkami codzienności: pracą, rodziną i innymi zajęciami.

Pomyślałam sobie, kurcze, gość ma rację! Doskonale wiem, jak mi się czasami nie chce po prostu pójść pobiegać, gdy przychodzę wykończona w środku tygodnia z pracy. Kiedy mam ochotę wyłączyć komórkę, zalegnąć z dobrym obiadem na sofie i włączyć ulubiony serial. Tyle rzeczy wtedy kusi, aby złamać swój plan. Czasem wygrywam, czasem przegrywam. Życie.

Biegacz amator musi być dobrym strategiem. Musi ułożyć sobie plan doskonały, gdzie bieganie i praca, bieganie i dom, bieganie i rodzina będą się uzupełniać w sposób, napędzający pozytywnie życie. Bo ile też razy właśnie ten wysiłek, wysiłek ubrania się i wyjścia na dwór, przemierzenia pierwszych paru kilometrów, daje nam siłę do zmagania się z codziennością?

Z ramienia agencji reklamowej, w której jestem zatrudniona, mam przyjemność współpracować z jednym z chyba najwięcej pracujących ludzi na Śląsku. Ten człowiek wysyła mi mejle czasem o 2-ej w nocy. Łapię się wtedy za głowę i pytam, jak on jest w stanie tak wydajnie i efektownie funkcjonować, będąc 24h na pełnych obrotach, śpiąc czasem tylko parę godzin dziennie i jeszcze do tego tak dużo... biegając.

Andrzej Kaszubski jest bohaterem dzisiejszego posta. Pracuję z nim od roku i wiem, że czasem nie jest łatwo, bo jest bardzo wymagający :) Dzielę z nim także pasję biegania i właściwie to razem zaczynaliśmy tak na poważnie i to razem pojechaliśmy na nasz pierwszy Maraton do Warszawy.

Pracując ostatnio nad firmowym newsletterem, wklejałam do InDesigna wywiad z Andrzejem, w którym opowiada o swoim codziennym bieganiu, o tym jak zaczynał i co jest dla niego w bieganiu ważne. Pozwalam sobie na swoisty, internetowy przedruk, za pozwoleniem oczywiście autora i bohatera wywiadu. Zapraszam do lektury i tym samym ogłaszam otwarcie cyklu „Wywiady z biegaczami”, w którym co miesiąc postaram się zaprezentować Wam sylwetkę osoby, która na co dzień doświadcza tego, czym jest samotność długodystansowca. I na trasie, i w życiu. Enjoy.


AP. O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu - tytuł ksiązki Haruki Murakamiego, jednego z najbardziej znanych japońskich pisarzy, a jednocześnie zapalonego biegacza, maratończyka i ultramaratończyka posłuży nam jako idealne wprowadzenie do naszej rozmowy o twojej pasji do biegania.

AK. No tak, lektura tej ksiązki była obowiązkową pozycją na początku mojego biegania. Polecam ją zresztą każdemu. Napisana bardzo prostym językiem historia samego autora, który w kilkunastu esejach przedstawia swoją pasję do biegania, to jak wpłynęła ona na jego życie, przemyślenia w trakcie biegów i żmudnych treningów. To książka, którą przeczytałem od deski do deski i sporo z tej lektury wyniosłem.

AP. Wróćmy jednak do kwestii samego biegania. Skąd u Ciebie wzięła się ta pasja?

AK. Właściwie to banalnie proste. Nie ma tutaj jakieś głębszej historii. Od zawsze interesowałem się sportem, przez lata grałem w piłkę, na poziomie niższych lig, po czym po urodzeniu się mojej córki, ponad pięć lat temu, w sposób zrozumiały musiałem skończyć z treningami i poświęcić swój czas nowemu członkowi rodziny. Minęło kilka lat i okazało się, że ciężko jest wrócić, zwłaszcza, że nie mam 20 lat i już przed zaprzestaniem treningów byłem jednym ze starszych roczników w drużynie. Kiedy ktoś mnie pytał o kwestie aktywności sportowej, mimo zaprzestania gry, odpowiadałem, że dalej gram, w zasadzie mam tylko przerwę. Tak naprawdę okazało się jednak, że oprócz sporadycznego basenu, siatkówki czy siłowni, w zasadzie przestałem się ruszać. W dzień moich 32 urodzin, pod koniec stycznia tego roku postanowiłem, że zacznę biegać.

AP. Postanowiłeś i…?

AK. I kolejnego dnia, w zimowy wieczór wyszedłem przebiec mój pierwszy dystans. Pokonałem jakieś 3 km i zupełnie wyczerpany, ale i usatysfakcjonowany wróciłem do domu. Na drugi dzień znowu pobiegłem i tak się to zaczęło.

AP. Czyli okazuje się, że biegasz dopiero kilka miesięcy.

AK. Dokładnie od początku lutego tego roku. Nigdy wcześniej nie biegałem, mało tego, wydawało mi się to nudne. Preferowałem gry zespołowe, o czym wspomniałem. Mają one jednak to do siebie, że potrzebny jest…zespół, a z tym już był problem.

AP. Czyli stąd pomysł na bieganie?

AK. Właściwie tak. By biegać nie jest mi potrzebny nikt inny. Jestem niezależny sportowo. O moim bieganiu zadecydowało jeszcze kilka innych czynników. Przede wszystkim biega współpracujący ze mną grafik, Ania Gołąb, która współtworzy de facto Dział Marketingu. To było na początku bardzo motywujące, zresztą jest do tej pory. Dodatkowo jeszcze w dniu tych urodzin wyznaczyłem sobie cel do zrealizowania, tj. przebiec Silesia Półmaraton, dystans nieco ponad 21 km. Start wyznaczony był na 03.05.2012 nie miałem więc wiele czasu. To był mój osobisty, sportowy cel na ten rok, założony sobie pod koniec stycznia. Ostatnim „wspomagaczem” była i jest w dalszym ciągu bardzo dobra koniunktura na bieganie. Stało się to dość modne, co również napędza amatorów biegania, choćby ze względu na ilość organizowanych startów.

AP. Rozmawiamy jednak kilka dni po Twoim starcie w Maratonie Warszawskim,to chyba nie było w Twoim planie?

AK. No tak- plany się nieco zmieniły. W kwietniu wystartowałem w swoim pierwszym biegu na 15 km, a w maju ukończyłem wspomniany półmaraton. Poszło lepiej, niż się spodziewałem, więc i poprzeczka poszła w górę. 30.09.2012 ukończyłem swój pierwszy w życiu pełen maraton, przebiegając koronny dystans 42 km i 195 metrów w czasie 4h i 18 min. Najważniejsze dla mnie było jednak same ukończenie tego biegu.

AP. Start w maratonie dla większości osób wydaje się czymś niepojętym. Jak wrażenia po biegu i w czasie jego trwania?

AK. No właśnie już po, mam bardzo mieszane uczucia (śmiech). Oczywiście jestem z siebie dumny, zrobiłem coś, o czym nawet nie marzyłem kilka miesięcy wcześniej. Było to dla mnie tak samo odrealnione,jak pewnie dla większości osób. Pokonując kolejne kilometry podczas codziennych treningów, wieczorami czytałem również m.in. portale poświęcone bieganiu, wspomnienia i blogi osób, które ten dystans już ukończyły. Oglądałem kilka dokumentów. Wiele osób opisywało swoje przeżycia, wspominało trud pokonania ostatnich 5-10 km. Ich zwątpienie itd. U mnie ten maraton przeszedł bez historii. Nie miałem żadnych tego typu przeżyć. Może to dziwnie zabrzmi, ale trochę mnie ten maraton zawiódł (śmiech).

AP. Jak wyglądają treningi przyszłego maratończyka?

AK. W moim przypadku trening ograniczył się w zasadzie to tzw. wybiegania, czyli po prostu zaczynałem biec, pokonując kolejne kilometry. Istnieje kilka planów treningowych, ale nie realizowałem ich. Dopiero teraz mam ochotę faktycznie zrealizować plan zawierający w sobie elementy budujące wytrzymałość, siłę, szybkość, dynamikę. Myślę tutaj o tzw. interwałach, podbiegach, a przede wszystkim bieganiu, wsłuchując się w prace i możliwości własnego serca,do czego niezbędnym jest pulsometr. Do tej pory, jak wspomniałem, w moim debiutanckim sezonie, nie biegłem z pulsometrem i nie realizowałem konkretnego planu.

AP. Brzmi to już poważnie: interwały, pulsometr, mierzenie pracy serca.

AK. No tak, przy biegach długodystansowych, ale przecież nie tylko, takie wsłuchanie się we własny organizm jest bardzo ważne. Na ten moment jednak nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. W Internecie lub książkach temu poświęconych jest mnóstwo cennych uwag na ten temat.

AP. Czym różni się trening od startu? Biegnie się inaczej?

AK. Zdecydowanie tak! Bardzo dobrym przykładem jest start w Maratonie Warszawskim. Nie chcę, by zabrzmiało to nazbyt patetycznie, ale tam czuło się, a przynajmniej ja to czułem, że jest się częścią czegoś naprawdę wielkiego. W Maratonie wzięło udział prawie 8 000 zawodników, na całej długości trasy byli ludzie, którzy kibicowali, wpierali swoich znajomych, ale nie tylko. Ja też, podobnie pewnie jak inni czułem to wsparcie. Małe dzieci, dla których przybicie ci piątki jest fajną sprawą, okrzyki typu „Jeszcze tylko 9-8-4 km do mety”, „ Jesteście mistrzami, dacie radę!” To naprawdę dużo daje. I sama meta na Stadionie Narodowym, na który wbiegasz i jesteś tam sportowcem przez duże S. Ci ludzie przyszli dla Ciebie. To niezwykłe uczucie. Sama rywalizacja również dodaje pozytywnej energii. Ja nie jestem w stanie rywalizować z najlepszymi biegaczami, ale zawsze obok biegnie ktoś, od kogo chcesz być o te dwa kroki lepszy. Przede wszystkim jednak, na poziomie takim amatorskim jak mój, rywalizujesz z samym sobą. Chcesz sobie udowodnić że dasz radę. Dość powiedzieć, że nigdy wcześniej nie przebiegłem takiego dystansu. Udało mi się kiedyś przebiec 35 km. To niby tylko dodatkowe 7, ale po przebiegnięciu tak sporego dystansu, każdy kolejny krok był dużym wyzwaniem. W trakcie startu jest troszkę inaczej, łatwiej. Adrenalina i doping robią swoje. Podobnie jest podczas innych startów.

AP. Twój pierwszy sezon powoli się kończy. Jak go podsumujesz i co dalej?

AK. Faktycznie- powoli już zbliża się koniec. Jeśli chodzi o podsumowanie to cóż, poszło mi lepiej, niż myślałem. Ukończyłem kilka półmaratonów, kilka krótszych biegów. Przebiegłem łącznie z treningami (na podstawie wskazań jednego z popularnych programów do wyliczania prędkości i odległości ) ponad 1500 km, w czasie 8 dni i 7 godzin, spalając 119765 kcal. No i przede wszystkim ukończyłem wspomniany 34. Maraton Warszawski. Chciałbym jesienią i zimą nadal biegać, a w przyszłym sezonie przebiec 2-3 maratony i wziąć udział w jakimś biegu górskim. Imponują mi osoby, które np. przebiegają dystans 100 km w górach. To ultramaratony, w których dystans pokonujesz w czasie np. 17 godzin. Do tego nie biegniesz po łaskiej powierzchni. To prawdziwe wyzwanie, nie ujmując niż maratonowi. Po cichu liczę, że uda mi się wystartować w jednym z takich biegów na krótszym dystansie, np. 33 km. Zobaczymy jednak co z tego będzie. Jedno wiem na pewno. Bieganie pozytywnie wciąga i daje mnóstwo satysfakcji.

AP. Jakieś rady dla tych, którzy dopiero zaczynają?

AK. Ja sam dopiero zaczynam. Dopiero raczkuję. Ale tak poważnie, to jeśli już miałbym coś komuś radzić to przede wszystkim: Jeśli chcesz zacząć biegać, nie planuj, że zaczniesz od nowego roku, od kolejnego miesiąca. Zacznij teraz, już. I najważniejsze. Nie rób ani jednego kroku więcej, niż masz ochotę zrobić. To ma być przyjemność, nie katorga. To zresztą chyba też pochodzi z Murakamiego, chociaż On ujął to w bardziej poetycki sposób. To jednak bardzo ważne. Stawiaj sobie ambitne cele, ale dostosowane do swoich możliwości.


Jako że miejsca w komentarzu jest ile jest, zamieszczam tutaj komentarz mojego kolegi Jarka, który został przez niego umieszczony na fejsie pod linkiem do bloga. Komentarz ten jest zarazem polemiką z teorią, która chcąc nie chcąc zagnieździła się gdzieś w moim tekście jako że zawodowcy są mniej godni podziwu niż amatorzy.

Jarek jest osobą, która bardzo mi pomaga w kwestiach merytorycznych jeśli chodzi o bieganie. Zawsze bardzo obszernie i wyczerpująco stara się odpowiedzieć na moje durne pytania, za co jestem mu bardzo wdzięczna :) Przy okazji jest świetnym biegaczem, osiągajacym wspaniałe czasy i wiecznie z siebie niezadowolonym, że mógł więcej :) Do Jarka mam nadzieję wrócę wkrótce przy okazji cyklu "Wywiady z Biegaczami" (o ile się zgodzi :)

Zatem mimo że, jak pisze "ośmiela się ze mną stanowczo nie zgodzić", zamieszczam ten komentarz jako interesujący i ważny w ew. dyskusji.


Jarek Kożdoń: A ja ośmielę się stanowczo nie zgodzić. stwierdzić, że amatorzy, którzy "biegają ot sobie" są bardziej godni podziwu od tych w pierwszej 10tce może tylko osoba niezbyt zdająca sobie sprawę z tego czym jest życie "tych daleko z przodu". żyjemy w Polsce jakby trochę przeświadczeniem, nie wiem skąd wziętym, że sportowcy mają żywot usłany różami - jak piłkarze... niewiele trenują, niewiele pokazują, dostają za to kupę forsy, a całe ich życie kręci się wokół imprez i zmiany samochodu na droższy... dla zachowania przejrzystości przekazu skupię się na biegaczach krajowych - co nie znaczy, że inni mają łatwo, lekko i przyjemnie, po prostu nie wszystkie argumenty pasują.

życie lekkoatlety nie jest jest łatwe. treningi długodystansowców to katorga, potworna katorga, której nawet nie wyobraża sobie wielu biegaczy... rygor życia codziennego jest straszny. zawód, praca? proszę bardzo - poszukać wywiadów z 2ką naszych najlepszych biegaczy długodystansowych - Heniu Szost rok temu z hakiem nawiązał współpracę z trenerem, który mógłby mu pomóc dojść do poziomu olimpijskiego (który w naszym kraju nie oznacza tego samego co w Anglii, Hiszpanii, Rosji, Ukrainie... Polska była krajem o NAJBARDZIEJ RESTRYKCYJNYM minimum olimpijskim w Europie jeśli o maraton chodzi). był tutaj jeden problem - Henryk nie miał jak zapłacić trenerowi, jedyne co mógł zaoferować to procent od wygranych. Teraz jego sytuacja poprawiła się znacznie, ale tylko dzięki fantastycznym wynikom.

Katarzyna Jarzyńska - nasza olimpijka mieszka w klitce w Poznaniu, bo trudno to nazwać mieszkaniem... każdy grosz, który ma nadmiarowy ładuje w treningi. bieganie jest tanie, więc co to za wydatki? żeby trenować ciężej trzeba zadbać o regenerację. odżywki, odżywianie się, regeneracja dodatkowa w postaci saun, krioterapii, masaży... wspomaganie treningu na obozach, wyjazdy zimą, kiedy trening u nas jest ciężki do realizacji. to nie są grosze. to na prawdę pokaźne kwoty, które biegacze inwestują w siebie zanim jeszcze pojawi się (bądź nie) jakikolwiek sponsor. niektórzy mają trochę szczęścia i rychło w czas zostaną wojskowymi, ale żołd ich nie jest pokaźny, czasem mieszkają w gminie, w której uda się dostać jakieś drobne ze stypendium sportowego. nagrody w biegach to drobniaki - tylko kilka rodzimych maratonów oferuje nagrody warte uwagi - ale konkurencja o nie jest spora... przyjeżdża "3cia liga kenii" i "2ga liga ze wschodu". (szybsi biegają na zachodzie, gdzie 4-6 miejsca to większe nagrody niż u nas za podium!)

i tu uwaga, uwaga... zawód, praca? ponowię pytanie... znaczna większość naszej rodzimej czołówki pracuje. musi. patrząc na pierwszą 10tkę maratonu warszawskiego - selekcjonując tylko Polaków to wydaje mi się, że jedynie 2 pierwszych utrzymuje się z biegania (co nie jest równoznaczne z tym, że tylko jedzą i biegają... mają sporo innych obowiązków około-biegowych, wobec sponsorów itp)

trzeba nadmienić, że te inwestycje obarczone są wielkim ryzykiem. kontuzja, choroba, brak wyników, albo po prostu bycie jednak słabszym niż miało się nadzieję, że się będzie... ląduje potem taki / taka w wieku 30 - 30parę lat, z reguły studia ukończone, ale mocnego doświadczenia zawodowego brak... a jaka jest sytuacja na rynku pracy wszyscy wiemy - generalnie nie jest wesoło. łączenie pracy i biegania i rodziny to wyzwanie? oczywiście! nie będę tego negował i zupełnie nie jest to moim celem. ale jak łączyć bieganie na najwyższym poziomie z rodziną? i jeszcze z zarabianiem pieniędzy? jak tłumaczyć dziecku, że trzeba wyjechać w grudniu na 3 tyg, wróci się na dzień przed gwiazdką. przecież ledwo się wróciło z obozu przed sezonem jesiennym, potem wyjazdy na starty były, które skończył się całkiem niedawno. Oczywiście w lutym kolejny obóz. Tak - zgadzam się, taki los sobie sportowcy wybierają. sami. nikt tego im nie narzuca. ale właśnie za tę odwagę, że są gotowi poświęcić tyle, zaryzykować, spróbować... bo może się uda - za to należy się im niesamowite uznanie. i czy im się zawsze chce? nie. trenować im jest potwornie ciężko, często nie ma zmiłuj, że boli, przeziębienie? ok, skróć poranną sesję o 3km... nogi odpadają? pod koniec maratonu przecież bolą bardziej, więc o co chodzi? pada deszcz? upał? nie chce się? jak to przeszkadza to lepiej podaruj sobie profesjonalne bieganie... "w tamtym" świecie są te same przeszkody, te same wymówki głowa podkłada, ale nie mają te wymówki z reguły zastosowania...

sam pracuję ostatnio po kilkanaście nawet godzin dziennie. trenuję na poziomie zaawansowanym. owszem zazdroszczę elicie - ale nie tego, że mają się łatwiej ode mnie. pod względem biegowym mają się lepiej, ale ich życie nie jest łatwe, w najmniejszym stopniu nie jest łatwe. a ja w chory sposób zazdroszczę im tej katorgi, możliwości i talentu, których mi brakuje. a zarazem cieszę się, że nie będę musiał utrzymywać swojego syna z biegania, cieszę się, że jedyną presję na moim bieganiu wywierają moje chore umysł i ambicja, a nie potrzeba zarobkowa...

ufff... się rozpisałem... goddamit... ale czasem trzeba uzmysłowić sobie jak ciężkie jest życie biegaczy z czołówki aż się lżej biega samemu potem jak się pomyśli że to rzeczywiście tylko zabawa w naszym amatorskim wykonaniu

co do samego wywiadu - ciekawa, fajna sprawa. miło się czyta (tak jak zawsze z zaciekawieniem czytam wywiady na ostatnich stronach "Biegania" )

niedziela, 7 października 2012

Miłość i pokora. Dwa debiuty w jeden dzień.

Kilka miesięcy temu przeczytałam na którymś z biegowych portali, krótką wypowiedź pewnej biegaczki. Mówiła ona między innymi, że jej przygoda i miłość do biegania, zaczęły się w chwili, gdy przebiegła pierwszy maraton. Pamiętam, ze zdziwiłam się wtedy bardzo i pomyślałam, że przecież aby móc podjąć wysiłek przygotowania się do maratonu – kilkanaście miesięcy skrupulatnych treningów, kilkadziesiąt weekendowych wybiegań, szereg morderczych interwałów, deszcz nie deszcz, upał nie upał - fascynacja bieganiem musi pojawić się o wiele wcześniej. Dziś, tydzień po maratonie, chyba rozumiem o co jej chodziło. Ciężko opisać to uczucie, ale jest to mniej więcej tak, jak w grze tetris, gdy uda się spadające klocki ułożyć w pierwszy, pełny rząd. Jest fundament. Fundament, od którego można dopiero zacząć prawdziwe bieganie.

Gdy miesiąc temu zrobiłam 35 kilometrów wybiegania, ostatni test wytrzymałości przed Wielkimdniem, byłam pewna, że rzucę to wszystko w cholerę. Po co? Po co się tak męczyć? Byłam wycieńczona, wszystko mnie bolało, nie potrafiłam normalnie chodzić, a zakwasy czułam jeszcze przed kolejny tydzień. Dzień po zaczęły boleć mnie zęby. Bolały kolejne 7 dni. Byłam notorycznie głodna i szlag trafił moją wakacyjną bezsłodyczową dietę, dzięki której w końcu mój brzuch wyglądał w miarę OK (już nie wygląda). Generalnie byłam zdania, że zrobię ten maraton, spoko, potem 2 tygodnie przerwy, a potem się zobaczy. Whatever.

Tym bardziej byłam zdziwiona, gdy obudziłam się w poniedziałek i normalnie wstałam z łóżka. Prawie nic mnie nie bolało! W dodatku czułam gromadzącą się powoli i konsekwentnie wewnętrzną energię. Ba, miałam nawet ochotę wyjść pobiegać! Rozsądek i lenistwo zatrzymały mnie w domu, ale we wtorek ubrałam buty biegowe i radośnie potruchtałam na Żabie Doły. Czułam się rewelacyjnie i biegnąc podjęłam decyzję, że muszę przeżyć to jeszcze raz i nie ma to tamto, zapisuję się na maraton na wiosnę. Wybór padł na Cracovia Marathon. Biegnę!

Ten tydzień to był Tydzień Endorfin. Dobry humor, dużo energii i optymistyczne plany na przyszłość. 42 km 197 zrobiło swoje. Ba, zapisałam się nawet na 7.10 na Silesia Półmaraton! Pomyślałam, a co, skoro dobrze się czuję, to jadę na tej fali. Sezon wiecznie trwać nie będzie.

W Półmaratonie, mimo, że odebrałam wczoraj pakiet startowy, jednak nie pobiegłam. W międzyczasie bowiem, bo czwartkowym treningu, zaczęłam zauważać pierwsze oznaki przeziębienia. Wczoraj udałam się z cieknącym nosem na Biegam Bo Lubię, gdzie zorganizowany był Test Coopera. Słabe śniadanie sprawiło, że biegłam na ostrzu noża, ale starałam się dać z siebie wszystko, w końcu na bieżni jest dostatecznie dużo ludzi, żeby w razie czego mnie ratować. Wyszło 2,5 km. Na wiosnę postaram się więcej.

Niedzielny poranek obudził nas deszczem dzwoniącym o parapet. Zwlokłam się z łóżka i za oknem zobaczyłam szarość, szarość, szarość… i nieprzerwany, drobny, intensywny deszcz. Nic to jednak. Przygotowałam śniadanie i obudziłam naszego dzisiejszego debiutanta, Bartka. Ubraliśmy się, nie bardzo wiedząc, jak właściwie ubrać się na taką pogodę. Pierwszy raz musiałam przygotować torbę, aby oddać ją do depozytu. Dzisiaj bowiem wszyscy mieliśmy się zjawić na starcie. Tymczasem - w samochód i do parku.

Gdy wyszłam z auta wprost na deszcz i 8 st. Celcjusza pomyślałam, że to jest ta chwila, w której trzeba jednak odpuścić i postanowiłam nie biec. Jeden start więcej czy mniej i tak nic nie zmieniłby w moim biegowym życiu, a czułam, ze wylądowałabym pod wieczór w łóżku z gorączką. Postanowiłam skupić się na Bartku i jego debiucie w półmaratonie. To w końcu było najważniejsze. Debiut.

Przemknęliśmy szybko z parkingu na miejsce startu i gdy weszliśmy do Kapelusza, okazało się, że ciężko będzie się przebić gdziekolwiek w głąb. Pogoda zagoniła do środka większość biegaczy i kibiców. Po odbiór pakietu oraz do depozytu były długie kolejki. Wyglądało na to, że start się opóźni, tyle było ludzi. Na zewnątrz ani grama przejaśnienia.

W końcu jednak zaczęła zbliżać się 11 i nerwowo zaczęto wołać biegaczy na start. Zrobił się ogólny harmider, ponieważ niektórzy nie odebrali jeszcze pakietu startowego. Moja ekipa udała się już w wiadomym kierunku, a ja, po raz pierwszy w roli kibica, pomknęłam z aparatem w ręku ustawić się w jakimś dogodnym do fotografowania miejscu.

Deszcz padał, wiatr wiał, zimno było jak cholera. Podziwiałam tych, co się nie dali pogodzie i startowali w krótkich spodenkach i bluzkach bez rękawków. Trzy, dwa, jeden… ruszyli! Pierwsze zdjęcia, łapanie lecących w moją stronę kurtek, pobiegli!

Po lewej, na krawędzi zdjęcia, Tata rzuca mi bluzę, którą próbuję łapać jedną ręką, a drugą chwycić Bartka jak startuje:

Gdy biegacze zniknęli już na horyzoncie, poszłam po kawę i szybko schroniłam się w Kapeluszu.

Teraz kilka słów refleksji. Bycie kibicem to nie taka prosta sprawa, oj nie. I chyba nie doceniałam moich kibiców (mojego Kibica, właściwie). A kibic musi wiele rzeczy ogarnąć, aby poddenerwowanemu wyzwaniem biegaczowi, ująć troski i odpowiednio się nim zaopiekować. Wiem, jak to jest. Szczególnie po dotarciu na metę, gdy się jest cholernie zmęczonym, a omdlenie atakuje ciało, które nagle nie wiadomo z jakiej przyczyny się zatrzymało.

Zadowolony biegacz przed startem:

Kibic musi zadbać, aby nic się nie zgubiło. Musi ocenić, co jest potrzebne biegaczowi w trakcie biegu, czy nie zgrzeje się dodatkową bluzą i czy może lepiej od razu ją wziąć i schować.

Ponadto, a właściwie przede wszystkim, musi robić zdjęcia. Dużo zdjęć. Nie ma żartów. Pewne chwile się już nie powtórzą. Musi ustawić się tak, aby biegacz na tych zdjęciach był dobrze widoczny, nie prześwietlony, nie zaciemniony.

Potem, po starcie, trzeba szybko połączyć się z internetem i odświeżać często endomondo, aby zobaczyć, gdzie biegacz już dobiegł. Wysyłać wiadomości motywujące. Must be.

No i przede wszystkim, kibic musi CZEKAĆ. Musi posadzić swój zacny tyłek i cierpliwie czekać.

Jeśli trasa składa się z pętli, monitoring musi być wtedy stale odświeżany i trzeba pojawić się o odpowiedniej porze w odpowiednim miejscu, aby zrobić zdjęcia w tzw. Akcji. Sprawa się komplikuje, gdy na zewnątrz leje, a gps biegacza traci połączenie z portalem i trzeba wyściubić nos na zewnątrz z zapasem czasowym. A wtedy się moknie. Bezwględnie. Potem się wraca i znowu grzecznie czeka.

Zdjęcie z akcji:

No a potem są już emocje, bo biegacz zbliża się do mety. Wylatuje się na łeb na szyję kilometr wgłąb trasy, pod prąd oczywiście i łapie się biegacza ostatnimi szotami i ryczy się: DAWAAAJ, DALEEEEEJ, JEDZIEEEESZZSZZ!!!!!!!!!

Doping:

A potem się biegnie z biegaczem do mety i gada głupoty, żeby tylko czas szybciej minął i było już po bólu i krzyku. Potem się odbija i biegnie sprintem z tą całą lustrzanką do mety, żeby zdążyć zrobić triumfalne zdjęcie. Jest! Jest medal! Konieeec!!!

Biegacz-zwycięzca w oczach ma zmęczenie i charakterystyczną „pustkę”, dlatego trzeba go szybko przetransportować w miejsce, gdzie poczuje się bezpiecznie. Gratulacje, gratulacje, gratulacje. Wszyscy mokrzy. Nie wiadomo, czy od potu, czy deszczu. Lecę po grochówę, o mało jej na siebie nie wylewam, ale Biegacz-Zwycięzca musi teraz coś zjeść, dlatego staram się jak mogę przebić przez tłum bez szkody dla zupy. I siebie. Co za pożytek z poparzonego kibica.

Ufff, dobrze, że nie wylałam, bo nie wiem, co by to było sądząc po tym wzroku.

W końcu chwila ochłonięcia, każdy na swoim miejscu, znajomi już też ze swoimi medalami, gratulacje, żarciki, fotki i w nastroju ogólnej wesołości, opuszczamy lokal i udajemy się w kierunku samochodu.

Drużyna A

Wspaniały dzień, cieszę się niezmiernie, że mój Bartek przeszedł tę drogę, nie dał się i jeszcze pobiegł w tak ohydnym jak dziś deszczu i zimnie. Triumf! I duma.

Zwycięzca Debiutant Biegacz zgodził się zrobić ze mną zdjęcie :)

A ja? Hmm.... nie żałuję, że nie pobiegłam. Dlaczego? Ano uświadomiłam sobie, że skoro z taką łatwością przyszła mi rezygnacja, to znaczy, że nie zasłużyłam na ten start. Gdybym trenowała pod niego, żaden deszcz, żadne przeziębienie nie miałyby nic do rzeczy. Ale okazało się, że tak naprawdę to był start dla funu i kolejnej blaszki.

Od dziś zaczynam traktować starty poważnie. Muszę przemyśleć, jaką obrać taktykę. Najważniejszy jest teraz Maraton w Krakowie. On wyznacza drogę na kolejne pół roku. Wszystkie starty po drodze, na jakie się zdecyduję, mają być kolejnymi szczeblami w osiąganiu celu. Mam trenować pod wyznaczane sobie cele, mam podejmować wyzwania i na startach walczyć o nie. Start ma być nagrodą za ciężką pracę, a nie weekendową hecą okraszoną myśleniem „a, jakoś to będzie”. Muszę nauczyć się z powrotem traktować bieganie z szacunkiem i należytą uwagą.

Samotność długodystansowca. Czas ponownie przeczytać tę książkę. Czas zapałać na nowo miłością do biegania. I wykazać odrobinę pokory. Ajwaj!

poniedziałek, 1 października 2012

Bohaterka Narodowego

Dziś obchodzę swoje 27 urodziny. I rzeczywiście mogę powiedzieć, że czuję się jak nowonarodzona,ponieważ to właśnie wczoraj przebiegłam swój pierwszy maraton. Drogę do niego pokrótce opisałam tutaj. Porwałam się w tym roku na szaleńczy czyn i sama zastanawiałam się, czy nie przesadziłam i czy nie warto było poczekać jeszcze przynajmniej rok, aby przygotować się do niego z lepszym fundamentem biegowym. Myślałam jednak z drugiej strony, że gdybym tego nie zrobiła, żałowałabym bardzo. A teraz to wiem. Nie wiem jeszcze, jak dokładnie będą wyglądać moje plany po-maratońskie. Czy odpuszczę sobie przyszły rok, koncetrując się na szlifowaniu połówek, czy może jednak skuszę się na jesienne pokonanie królewskiego dystansu gdzieś w Poznaniu bądź Wrocławiu? Nie wiem.

Dwa tygodnie przed maratonem był okresem, w którym musiałam szczególnie poświęcić się sprawom zawodowym. Miałam mało czasu, a jeśli już znalazło się parę wolnych godzin, to przeznaczałam je na lenistwo i połykanie kolejnych odcinków "Prawa Agaty". Na szczęście miałam za sobą już 2 bardzo długie wybiegania na 30 i 35 km, które dodawały mi pewności siebie, a po drodze do maratonu czekały na mnie dwie połówki w Bytomiu i Tychach, więc ostatecznie zawsze trzeba było zrobić przed niedzielą jakieś interwały, podbiegi czy chociażby spokojne rozbieganie. Dodatkowo zaczęłam chodzić na sobotnie spotkania Biegam Bo Lubię w Katowicach, więc miałam też rozruch i ćwiczenia siłowe na koncie. Nie było najlepiej, ale nie było też najgorzej, jeśli chodzi o przygotowanie Przedwielkimdniem.

A Wielkidzień zbliżał sie Wielkimikrokami. Jednak w ogóle o nim nie myślałam wciągu tych ostatni dwóch tygodni. W ogóle też nie stresowałam się jakoś szczególnie tym faktem. Na fejsie, w związku z tym, że mam polajkowanych dużo serwisów biegowych, ciągle widziałam posty, z których bił ogólny niepokój co do tego startu. W pewnej chwili zaczęłam sie zastanawiać, czy wszystko ze mną OK. Trochę marudziłam, że mało trenowałam, ale tak na serio byłam zdania, że skoro zrobiłam 35 km, to te 7 km w najgorszym razie przejdę.

Poranek w dniu startu był bardzo zimny, pod stadionem zaczęli już o 7.30 gromadzić się biegacze z obstawą. Niestety okazało się, że na stadion można wejść tylko na podstawie numeru startowego i właściwie tylko w celu zlożenia rzeczy do depozytu. Miałam nadzieję na to, że przycupniemy sobie na godzinę w jakimś w miarę ciepłym miejscu, napijemy się gorącej herbaty i na spokojnie przygotujemy się do biegu. Niestety, w pobliżu ani jednej budki z gorącymi napojami. Trochę wkurzeni, wałęsaliśmy się to tu, to tam, czekając na godzinę zero. W międzyczasie zaczynało się robić coraz cieplej i pogoda stawała się coraz bardziej idealna. Chłodno, słonecznie i przejrzyście, wysokie ciśnienie. Lepiej być nie mogło.

Planowałam ustawić się za pacemakerem z czasem 4.30, ale mój kompan powiedział, że nie ma mowy i idziemy na 4:00. Zatem na drodze ugody ustawiliśmy się w strefie 4:15. Najpierw odbył się strzał honorowy, kilka minut przed 9.00, a potem nagle i niespodziewanie tłum ruszył. Długo, długo szliśmy wolnym krokiem w kierunku startu, aby dopiero po upływie niecałych 10-ciu minut w końcu ruszyć truchtem, który powoli przeradzał się w bieg 6 min/km. Wyprzedziliśmy parunastu biegaczy, aby ustawić się jak najbliżej balonika 4:15. Kompan po czasie depnął sobie mocniej i zniknął mi z oczu, a ja grzecznie trzymałam tempo, kontemplując piękną Warszawę.

Tempo na 4h:15 min trzymałam do 25 kilometra. Były momenty, w których wyprzedzałam balonik rwąc się do przodu, ale szybko mówiłam sobie, żeby się uspokoić i oszczędzać siły. Nawadniałam się małymi porcjami, na przemian, wody i powerade'a na każdym punkcie odżywczym. Około 10 kilometra poczułam nagły spadek cukru, który na szczęście szybko mogłam zaspokoić bananem. W pewnej chwili wyprzedziłam jednak moich pacemakerów i trzymałam się długi czas tuż przed nimi.

Schody zaczęły się na wysokości 25 km. Wbiegliśmy do parku, w wąską brukowaną ściekżę, która długo wiodła w górę. Siły zaczęły ze mnie opadać i wreszcie balonik 4:15 połknął mnie, przeżuł i wypluł, zostawiając daleko w tyle. Modliłam się, aby jak najszybciej pojawił się jakiś punkt odżywczy. Woda była wchłaniana przez organizm w zabójczym tempie i mimo, że regularnie dostarczałam ją organizmowi, ciągle czułam w ustach suchość. W końcu pojawiły sie na horyzoncie upragnione białe kubeczki porozwalane na ziemi, co oznaczało, że zaraz się napiję. To było moje pierwsze przejście w marsz. Napiłam się spokojnie wody, pokonałam pieszo lekkie wzniesienie i zakręt, i z oznakami pierwszego bólu nóg, zaczęłam z powrotem truchtać.

Te 10 kilometrów, pomiędzy 25-tym a 35-ym km, były najgorszymi z całego biegu. Dopadła mnie ściana psychiczna, zaczęłam wątpić w sensowność tego wyczynu i nawet raz pomyślałam, co by było, gdybym powiedziała "pierd***, dalej nie biegnę". Ale biegłam dalej, raz maszerując, raz truchtając i pilnując jedynie tego, żeby mnie nie wyprzedził balonik 4:30.

Z każdym kilometrem było coraz gorzej. Myślałam, jak to jest możliwe biec dalej. Przy życiu trzymała mnie tylko myśl, że już 2 razy zrobiłam 30 i 35 km i że jestem w stanie biec dalej. Odliczałam najpierw do 30-ego kilometra, potem do 35-ego. Zaczęłam dzielić dystans na odcinki. Pochłaniałam banany i małe ilości powerade'a. Pilnowałam wody. W pewnej chwili pojawiły mi sie już łzy bólu w oczach. Klnęłam. No i więcej nie pamiętam.

Po 35 kilometrze już zaczynało robić się lepiej. W końcu zostało tylko 7 z haczykiem. Dam radę. To mało. Co to jest. Z domu ode mnie na Żabie Doły i z powrotem. Gdy pojawiła sie flaga z numerem 38 powiedziałam sobie, dosyć opierdalania się i użalania sie nad sobą. Wyprostowałam sylwetkę, uniosłam głowę i postarałam się, aby krok był bardziej sprężysty. Poszło! Przyspieszyłam kroku. Zaczęłam wyprzedzać biegaczy. Powiedziałam sobie: tylko do 40 km, potem juz poleci samo. Pojawiło się szybko 39, a potem 40. Ostatnia prosta na most. W tle zobaczyłam Stadion Narodowy i nagle gwałtownie się wzruszyłam. Oddech naraz stał się krótki i zaczęłam rzęzić. Nie mogłam nabrać powietrza. Wystraszyłam się nie na żarty, krtań mi się zwężyła, nie mogłam normalnie nabrać powietrza w płuca. Zimny potem oblał mi czoło, sprężyłam się, wzięłam kilka silnych wdechów i - przetkało się. Pierwszy raz w życiu przytrafiło mi się coś takiego. No ale też pierwszy raz w życiu kończyłam biec 40-sty kilometr.

Wbiegłam na most i minęłam flagę z 41 km. Teraz już musi sie udać. Zobaczyłam, że droga zakręca ślimakiem w dół i wiedzie pod mostem wprost na stadion. Z górki. Dziękuję za tę cholernę górkę. Nogi same poniosły. Zaczęłam zbliżać się do stadionu. Wbiegłam przez dmuchaną bramę a potem juz do tunelu. Pojawiłam się na stadionie. Ostatni zakręt do mety, a mnie znowu zwęża się krtań, oddech staje się krótki i urywany. Tym razem nie ze wruszenia, bo starałam się, już po tamtym incydencie, nie pozwolić sobie na mazanie się. Ale rzęziłam.

I tak rzęrząc minęłam metę. Potem dostałam medal. A potem znalazłam się, dygocząc z zimna, w kazamatach stadionu. Dali mi wodę, folię, a ja rycząc,usiłowałam znaleźć jakąś drogę do wyjścia. Nie umiałam iść. Szłam jak Quasimodo. Nie umiałam odwiązać sznurówki, żeby ściągnąć ten pieprzony czip. Telefon się rozładował, nie mogłam zadzwonić do Bartka, żeby dowiedzieć się, gdzie jest. To wszystko, ta samotność na końcu, to rzucenie maratończyków w jakieś ciemne zimne lochy, to było straszne.Potem długo, długo musiałam odtajać po tym szoku.

Na szczęście potem już było coraz lepiej. Do mózgu zaczęły dochodzić informacje: zrobiłaś to, przebiegłaś maraton. Myślę, że w ostatecznym rozrachunku fakt ten rozgrywać się będzie jeszcze przez jakiś czas na jakimś poziomie podświadomości, dokonując nieodwracalnych zmian. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Aha. Najważniejsze :) Czas netto 04:26:40

Przegrywam walkę, kiedy się poddaję

Dokładnie rok temu wzięłam udział w moim pierwszym biegu ulicznym. Był to start na 7 km w ramach Silesia Półmaraton 2 października 2011 roku. Biegacze startujący wtedy na 21,097 km byli dla mnie niczym półbogowie, a marzenie, aby dołączyć w ich szeregi było czymś bardzo odległym i nigdy nie spełnionym.

Cieszyłam się ogromnie, że pobiegnę na 7 km, bo dystans ten i tak wydawał mi się wyczynem w kontekście moich niesystematycznych treningów. Było to wielkie święto i cieszyłam się jak dziecko, jednak gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za rok przebiegnę maraton, to bym popukała się w czoło - hehehehe. Jasne.

Po tym starcie, pobiegłam jeszcze raz na 7 km w Perle Paprocan, po czym jak zwykle przestałam systematycznie biegać. Zaczęła się jesień, a treningi zaczęłam uzależniać od pogody, od chcemisię-niechcemisię i tak 2,5 miesiąca spełzło na jakiś marnych próbach przywrócenia niedawnej "świetności". Nic z tego.

Aż w końcu zrobiła się połowa stycznia, a ja jakos w międzyczasie i przez przypadek dowiedziałam się, że mam chorą tarczycę. Czułam sie zresztą przez długi czas bardzo niespecjalnie - mało energii, apatia, senność i ogólna beznadzieja. Wpisałam sobie w necie z głupia frant hasło "półmaraton plan trenignowy" i wyskoczył mi plan opracowany przez Wojtka Staszewskiego na stronie polskabiega.pl Zobaczyłam, że plan przygotowany jest na 3 miesiące z możliwością przedłużenia.

Obliczyłam szybko, że spokojnie starczy mi czasu, żeby przygotować się do półmaratonu w ramach Silesia Marathon 3 maja. Nie pamiętam już, czy to rzeczywiście działo się w niedzielę, ale wiem, że następnego dnia, zaraz po przyjściu z pracy, założyłam buty, ubrałam się ciepło i wyszłam potruchtać na pierwszy trening w ramach realizacji swojegoodwiecznegomarzenia.

Okres tych 4 miesięcy wspominam jako jeden z najlepszych w swoim życiu. Pierwszy raz udawało mi się realizować plan przez dłuższy czas. I nie chodzi tu stricte o plan biegowy. O JAKIKOLWIEK plan. Bieganie stało się czymś tylko i wyłącznie moim, nie zależącym w żadnym stopniu od nikogo, ani od niczego, zajęciem. Dawało mi to niezwykłą siłę i poczucie mega zadowolenia. To było to. Do 3 maja liczyły się tylko dwie kwestie: praca i bieganie. Reszta nie miała znaczenia. A już na pewna nie ta cholerna tarczyca.

Nie zrealizowałam 100% tego planu. Powypadały mi treningi. Raz, bo zachorowałam, a drugi raz chyba z lenistwa :) Ale ogólnie widziałam postępy i to mnie nakręcało. Każdy trening rejestrowałam na Endomondo, i zawsze pisałam krótką notkę, aby te wszystkie biegi nie zlały się w całość, żebym z perspektywy czasu mimo wszystko każde wyjście pozostało wyjątkowe.

Jednym z najbardziej wyjątkowych treningów był ten, na którym po raz pierwszy zrobiłam przez przypadek ponad 15 km, podczas gdy w planie ten dystans nie był jeszcze osiągalny. To było długie wybieganie, na które wyszłam szybko z domu, zapominając wszystkiego: telefonu, rękawiczek, zegarka etc. Bywają i takie dni. Pojechałam więc do rodziców. Mama dałą mi rękawiczki i zegarek, a tata nadajnik gps, który odbierał tylko sygnał i zapisywał trasę, ale nie pokazywał kilometrów. I pobiegłam do WPKiW (Park Śląski). Pogoda była świetna, energii nie brakowało, a ja zabiegłam tak daleko w Parku, że juz dawno zaczęłam zbliżać się do zakresu czasowego przewidzianego na ten trening.

Byłam koło planetarium, gdy skończył się czas, ale stwierdziłam, że zanim wrócę do centrum Chorzowa na nogach, to minie cała niedziela, zatem nie przerwałam biegu. Wróciłam do rodziców ledwo żywa, ale gdy tata zgrał trasę i sie okazało, że na liczniku wybiło ponad 15 km to nie mogłam w to uwierzyć. A WIĘC JEDNAK SIĘ DA!!! To był przełom nie tyle fizyczny, ale przede wszystkim psychiczny. Weszłam w etap biegania długodystansowego.

Oprócz długich wybiegań realizowałam zróżnicowane treningi typu: BNP - bieg z narastającą prędkością, czyli 20 min wolno, 20 min szybko i 5 min bardzo szybko, interwały, podbiegi. Zróżnicowanie planu nie pozwalało mi sie nudzić, układ treningów zmieniał się co miesiąc i dużą frajdę sprawiało mi sprawdzanie w mojej tabelce, którą sobie przygotowałam na podstawie planu, jaki trening dziś wypada.

W międzyczasie zaczęłam czytać blogi biegowe. Natknęłam sie na parę bardzo ciekawych artykułów dot. pierwszego maratonu. Zosia - z bloga "Kobiety Biegają" - opublikowała relację ze swojego maratonu w Barcelonie. To była piękna relacja, a jako, że mam naturę bardzo podatną na tego typu wpływy, pomyślałam sobie, że rewelacyjnie byłoby wziąć udział w biegu za granicą. A już w ogóle w maratonie. Zaczęłam szperać po necie i okazało się, że na jeden z biegów, nie pamiętam już na który, czy na Berlin, czy na inny, zapisy skończyły się prawie rok przed startem. W tym samym czasie rozpoczęła się akcja promocyjna Maraton Warszawski. Pomyślałam, cholera, raz kozie śmierć, a co, jak się wyczerpią miejsca, zanim się zdecyduję? W końcu to duża impreza. Czasu od groma i trochę do startu. Są plany na 9-miesięczne przygotowanie do maratonu dla totalnie początkujących, to ja z półmaratonem w maju nie mam szans??? Co, ja nie zrobie, ja??? (Potrzymajcie mi piwo... :) No i wzięłam i się zapisałam, wpłaciłam od razu opłatę i nie powiedziałam prawie nikomu o tym, bo się bałam usłyszeć, że chyba mnie poj***, aby zapisywać się na maraton, przed pierwszym startem w półmaratonie. No ale się zapisałam.

Po drodze pobiegłam jeszcze w Eco Run na 15 km (1 kwietnia 2012), a potem nagle zrobił się maj, a ja odbierałam pakiet startowy.

To było dla mnie wielkie święto. Czułam sie przygotowana, a udział w biegu traktowałam jako nagrodę zwieńczającą cały 4-miesięczny wysiłek. Wszystko to brzmi bardzo patetycznie, ale tak rzeczywiście było. Dzień okazał sie bardzo upalny i słoneczny. Jednak nie miało to dla mnie znaczenia, nawadniałam się dużo i najważniejsze było to, aby dobiec do mety, obojętnie w jakim czasie. Dobiegłam, dostałam medal, a potem długo długo lansowałam sie zdjeciami na fejsie.

Po tym półmaratonie ciężko było mi się zebrać do czegokolwiek. Maj obfitował w wielkie dziury treningowe i sama zaczęłam już myśleć, że przeginam pałę. Na szczęście zapisywanie się na różne starty motywuje, aby odpowiednio wcześniej wziąć się w garść i pójść pobiegać. Od tamtego czasu zrobiłam jeszcze 4 półmaratony (Księżycowy w Rybniku, Ełk (stałam na pudle!!! 2-gie miejsce w kategorii wiekowej, to był totalny szok), Tychy i Bytom), bieg na 15 km w Jaworznie i 2 razy półmaraton w ramach Biegu Dzika.

Plan treningowy do Maratonu spreparowałam sobie sama na podstawie planu, który realizowałam do połówki (stąd wzięłam interwały, podbiegi) oraz na podstawie planu ze strony Maratonu Warszawskiego (tu trzymałam się długich wekendowych wybiegań, w tym 1x30 km i 1x35 km). Do tego włączyłam pracę nad tempem, czyli przeważnie szlifowałam 10 km, zeby zejść jak najniżej.

No, a potem był już Maraton. Ale o tym w kolejnym poście.