niedziela, 7 października 2012

Miłość i pokora. Dwa debiuty w jeden dzień.

Kilka miesięcy temu przeczytałam na którymś z biegowych portali, krótką wypowiedź pewnej biegaczki. Mówiła ona między innymi, że jej przygoda i miłość do biegania, zaczęły się w chwili, gdy przebiegła pierwszy maraton. Pamiętam, ze zdziwiłam się wtedy bardzo i pomyślałam, że przecież aby móc podjąć wysiłek przygotowania się do maratonu – kilkanaście miesięcy skrupulatnych treningów, kilkadziesiąt weekendowych wybiegań, szereg morderczych interwałów, deszcz nie deszcz, upał nie upał - fascynacja bieganiem musi pojawić się o wiele wcześniej. Dziś, tydzień po maratonie, chyba rozumiem o co jej chodziło. Ciężko opisać to uczucie, ale jest to mniej więcej tak, jak w grze tetris, gdy uda się spadające klocki ułożyć w pierwszy, pełny rząd. Jest fundament. Fundament, od którego można dopiero zacząć prawdziwe bieganie.

Gdy miesiąc temu zrobiłam 35 kilometrów wybiegania, ostatni test wytrzymałości przed Wielkimdniem, byłam pewna, że rzucę to wszystko w cholerę. Po co? Po co się tak męczyć? Byłam wycieńczona, wszystko mnie bolało, nie potrafiłam normalnie chodzić, a zakwasy czułam jeszcze przed kolejny tydzień. Dzień po zaczęły boleć mnie zęby. Bolały kolejne 7 dni. Byłam notorycznie głodna i szlag trafił moją wakacyjną bezsłodyczową dietę, dzięki której w końcu mój brzuch wyglądał w miarę OK (już nie wygląda). Generalnie byłam zdania, że zrobię ten maraton, spoko, potem 2 tygodnie przerwy, a potem się zobaczy. Whatever.

Tym bardziej byłam zdziwiona, gdy obudziłam się w poniedziałek i normalnie wstałam z łóżka. Prawie nic mnie nie bolało! W dodatku czułam gromadzącą się powoli i konsekwentnie wewnętrzną energię. Ba, miałam nawet ochotę wyjść pobiegać! Rozsądek i lenistwo zatrzymały mnie w domu, ale we wtorek ubrałam buty biegowe i radośnie potruchtałam na Żabie Doły. Czułam się rewelacyjnie i biegnąc podjęłam decyzję, że muszę przeżyć to jeszcze raz i nie ma to tamto, zapisuję się na maraton na wiosnę. Wybór padł na Cracovia Marathon. Biegnę!

Ten tydzień to był Tydzień Endorfin. Dobry humor, dużo energii i optymistyczne plany na przyszłość. 42 km 197 zrobiło swoje. Ba, zapisałam się nawet na 7.10 na Silesia Półmaraton! Pomyślałam, a co, skoro dobrze się czuję, to jadę na tej fali. Sezon wiecznie trwać nie będzie.

W Półmaratonie, mimo, że odebrałam wczoraj pakiet startowy, jednak nie pobiegłam. W międzyczasie bowiem, bo czwartkowym treningu, zaczęłam zauważać pierwsze oznaki przeziębienia. Wczoraj udałam się z cieknącym nosem na Biegam Bo Lubię, gdzie zorganizowany był Test Coopera. Słabe śniadanie sprawiło, że biegłam na ostrzu noża, ale starałam się dać z siebie wszystko, w końcu na bieżni jest dostatecznie dużo ludzi, żeby w razie czego mnie ratować. Wyszło 2,5 km. Na wiosnę postaram się więcej.

Niedzielny poranek obudził nas deszczem dzwoniącym o parapet. Zwlokłam się z łóżka i za oknem zobaczyłam szarość, szarość, szarość… i nieprzerwany, drobny, intensywny deszcz. Nic to jednak. Przygotowałam śniadanie i obudziłam naszego dzisiejszego debiutanta, Bartka. Ubraliśmy się, nie bardzo wiedząc, jak właściwie ubrać się na taką pogodę. Pierwszy raz musiałam przygotować torbę, aby oddać ją do depozytu. Dzisiaj bowiem wszyscy mieliśmy się zjawić na starcie. Tymczasem - w samochód i do parku.

Gdy wyszłam z auta wprost na deszcz i 8 st. Celcjusza pomyślałam, że to jest ta chwila, w której trzeba jednak odpuścić i postanowiłam nie biec. Jeden start więcej czy mniej i tak nic nie zmieniłby w moim biegowym życiu, a czułam, ze wylądowałabym pod wieczór w łóżku z gorączką. Postanowiłam skupić się na Bartku i jego debiucie w półmaratonie. To w końcu było najważniejsze. Debiut.

Przemknęliśmy szybko z parkingu na miejsce startu i gdy weszliśmy do Kapelusza, okazało się, że ciężko będzie się przebić gdziekolwiek w głąb. Pogoda zagoniła do środka większość biegaczy i kibiców. Po odbiór pakietu oraz do depozytu były długie kolejki. Wyglądało na to, że start się opóźni, tyle było ludzi. Na zewnątrz ani grama przejaśnienia.

W końcu jednak zaczęła zbliżać się 11 i nerwowo zaczęto wołać biegaczy na start. Zrobił się ogólny harmider, ponieważ niektórzy nie odebrali jeszcze pakietu startowego. Moja ekipa udała się już w wiadomym kierunku, a ja, po raz pierwszy w roli kibica, pomknęłam z aparatem w ręku ustawić się w jakimś dogodnym do fotografowania miejscu.

Deszcz padał, wiatr wiał, zimno było jak cholera. Podziwiałam tych, co się nie dali pogodzie i startowali w krótkich spodenkach i bluzkach bez rękawków. Trzy, dwa, jeden… ruszyli! Pierwsze zdjęcia, łapanie lecących w moją stronę kurtek, pobiegli!

Po lewej, na krawędzi zdjęcia, Tata rzuca mi bluzę, którą próbuję łapać jedną ręką, a drugą chwycić Bartka jak startuje:

Gdy biegacze zniknęli już na horyzoncie, poszłam po kawę i szybko schroniłam się w Kapeluszu.

Teraz kilka słów refleksji. Bycie kibicem to nie taka prosta sprawa, oj nie. I chyba nie doceniałam moich kibiców (mojego Kibica, właściwie). A kibic musi wiele rzeczy ogarnąć, aby poddenerwowanemu wyzwaniem biegaczowi, ująć troski i odpowiednio się nim zaopiekować. Wiem, jak to jest. Szczególnie po dotarciu na metę, gdy się jest cholernie zmęczonym, a omdlenie atakuje ciało, które nagle nie wiadomo z jakiej przyczyny się zatrzymało.

Zadowolony biegacz przed startem:

Kibic musi zadbać, aby nic się nie zgubiło. Musi ocenić, co jest potrzebne biegaczowi w trakcie biegu, czy nie zgrzeje się dodatkową bluzą i czy może lepiej od razu ją wziąć i schować.

Ponadto, a właściwie przede wszystkim, musi robić zdjęcia. Dużo zdjęć. Nie ma żartów. Pewne chwile się już nie powtórzą. Musi ustawić się tak, aby biegacz na tych zdjęciach był dobrze widoczny, nie prześwietlony, nie zaciemniony.

Potem, po starcie, trzeba szybko połączyć się z internetem i odświeżać często endomondo, aby zobaczyć, gdzie biegacz już dobiegł. Wysyłać wiadomości motywujące. Must be.

No i przede wszystkim, kibic musi CZEKAĆ. Musi posadzić swój zacny tyłek i cierpliwie czekać.

Jeśli trasa składa się z pętli, monitoring musi być wtedy stale odświeżany i trzeba pojawić się o odpowiedniej porze w odpowiednim miejscu, aby zrobić zdjęcia w tzw. Akcji. Sprawa się komplikuje, gdy na zewnątrz leje, a gps biegacza traci połączenie z portalem i trzeba wyściubić nos na zewnątrz z zapasem czasowym. A wtedy się moknie. Bezwględnie. Potem się wraca i znowu grzecznie czeka.

Zdjęcie z akcji:

No a potem są już emocje, bo biegacz zbliża się do mety. Wylatuje się na łeb na szyję kilometr wgłąb trasy, pod prąd oczywiście i łapie się biegacza ostatnimi szotami i ryczy się: DAWAAAJ, DALEEEEEJ, JEDZIEEEESZZSZZ!!!!!!!!!

Doping:

A potem się biegnie z biegaczem do mety i gada głupoty, żeby tylko czas szybciej minął i było już po bólu i krzyku. Potem się odbija i biegnie sprintem z tą całą lustrzanką do mety, żeby zdążyć zrobić triumfalne zdjęcie. Jest! Jest medal! Konieeec!!!

Biegacz-zwycięzca w oczach ma zmęczenie i charakterystyczną „pustkę”, dlatego trzeba go szybko przetransportować w miejsce, gdzie poczuje się bezpiecznie. Gratulacje, gratulacje, gratulacje. Wszyscy mokrzy. Nie wiadomo, czy od potu, czy deszczu. Lecę po grochówę, o mało jej na siebie nie wylewam, ale Biegacz-Zwycięzca musi teraz coś zjeść, dlatego staram się jak mogę przebić przez tłum bez szkody dla zupy. I siebie. Co za pożytek z poparzonego kibica.

Ufff, dobrze, że nie wylałam, bo nie wiem, co by to było sądząc po tym wzroku.

W końcu chwila ochłonięcia, każdy na swoim miejscu, znajomi już też ze swoimi medalami, gratulacje, żarciki, fotki i w nastroju ogólnej wesołości, opuszczamy lokal i udajemy się w kierunku samochodu.

Drużyna A

Wspaniały dzień, cieszę się niezmiernie, że mój Bartek przeszedł tę drogę, nie dał się i jeszcze pobiegł w tak ohydnym jak dziś deszczu i zimnie. Triumf! I duma.

Zwycięzca Debiutant Biegacz zgodził się zrobić ze mną zdjęcie :)

A ja? Hmm.... nie żałuję, że nie pobiegłam. Dlaczego? Ano uświadomiłam sobie, że skoro z taką łatwością przyszła mi rezygnacja, to znaczy, że nie zasłużyłam na ten start. Gdybym trenowała pod niego, żaden deszcz, żadne przeziębienie nie miałyby nic do rzeczy. Ale okazało się, że tak naprawdę to był start dla funu i kolejnej blaszki.

Od dziś zaczynam traktować starty poważnie. Muszę przemyśleć, jaką obrać taktykę. Najważniejszy jest teraz Maraton w Krakowie. On wyznacza drogę na kolejne pół roku. Wszystkie starty po drodze, na jakie się zdecyduję, mają być kolejnymi szczeblami w osiąganiu celu. Mam trenować pod wyznaczane sobie cele, mam podejmować wyzwania i na startach walczyć o nie. Start ma być nagrodą za ciężką pracę, a nie weekendową hecą okraszoną myśleniem „a, jakoś to będzie”. Muszę nauczyć się z powrotem traktować bieganie z szacunkiem i należytą uwagą.

Samotność długodystansowca. Czas ponownie przeczytać tę książkę. Czas zapałać na nowo miłością do biegania. I wykazać odrobinę pokory. Ajwaj!

4 komentarze:

  1. Świetna relacja :) Czasami zdarza mi się fukać na Mojego Kibica, kiedy wtrąca się za bardzo i marudzi, warto pamiętać, że robi to dla mnie i pomaga zebrać się w sobie nie raz :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kapitalnie to opisałaś! Ja jednak myślę, że zdrowie jest najważniejsze i czasami warto odpuścić :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że to kibicowanie takie trudne ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzieki, fajnie, że wpadłyście tu do mnie :) Tak, tak, kibicowanie to nie przelewki ;) Warto czasem spróbować.

    OdpowiedzUsuń